Lewis Cass
Niemal każdy kolarz amator w Polsce z utęsknieniem czeka na start w tym prestiżowym wyścigu, który słynie z malowniczych i piekielnie trudnych tras. Przez zdecydowaną większość nazywany jest najtrudniejszym wyścigiem w Polsce i gdy patrzymy na profile tras, to trzeba przyznać, że coś w tym jest. Słynne już motto „Hard as hell” wielu zawodników na pewno powtarzało sobie w myślach, pokonując kolejne wyczerpujące podjazdy… Swój wkład w poziom trudności ma także konkurencja, bo na linii startu co roku zjawia się prawdziwa śmietanka polskiego kolarstwa. Jest to niemal obowiązkowa pozycja dla czołowych amatorów, a myśl o wygranej, spędza niejednemu kolarzowi sen z powiek.
Jak co roku, organizator przygotował dla startujących śmiałków dwa warianty trasy, prowadzących po tatrzańskich górach, o wiele mówiących nazwach:
HARD – dystans 56,2 km, przewyższenia 1280 m;
HELL – dystans 122,1 km, przewyższenia 3055 m.
Na tej imprezie roku nie mogło zabraknąć sporej ekipy naszych niezawodnych Jas-Kółek, które grupą 14 zawodników stawiły się na starcie w sobotni (12 września) poranek, z których aż 11 zdecydowało się na dystans HELL.
Jak zwykle pierwsze skrzypce odegrały nasze piękne panie, które po raz kolejny pokazały, że niestraszne im żadne dystanse i przewyższenia, bo obie zdecydowały się na dłuższą i „wyższą” trasę.
Angelika Tlołka nigdy nie zawodzi i tak było tym razem! Dając z siebie 200%, wyciskając siódme poty, pokonywała kolejne górki niczym mały motorek i z fenomenalnym czasem 04:34:58 zajęła 109 miejsce OPEN, 3 wśród wszystkich kobiet oraz 3 w kategorii wiekowej K3! Kolejne podium w wyścigu na najwyższym poziomie potwierdza, że kolejny rok z rzędu Angela utrzymuje mistrzowską formę i należy do ścisłej czołówki pań w Polsce!
Katarzyna Orłowska również spisała się fantastycznie i dzięki czasowi 04:56:34 uplasowała się na 163 miejscu OPEN, 7 wśród wszystkich kobiet oraz 4 w kategorii K3! W ramach ciekawostki podajemy fakt, że gdyby kategorie były takie, jak w zeszłym roku, to nasza Kasia zwyciężyłaby w K4.
Niesamowity poziom zaprezentował Patrycjusz Urbanek, który wykręcił kosmiczny wynik, udowadniając, że również w tym sezonie nie odstaje od czołówki mężczyzn! Jego chip na mecie pokazał czas 03:47:19, dzięki czemu wylądował w pięknym stylu na 9 lokacie OPEN oraz 6 w najsilniejszej kategorii wiekowej M3!
Spore powody do zadowolenia ma również Piotr Kukla, który w górach czuje się jak ryba w wodzie. I tak Piotrek z rewelacyjnym czasem 04:09:42 ulokował się na 39 pozycji OPEN oraz 7 w kategorii M2!
Świetną formę prezentuje w tym sezonie Jakub Pliszka, który swoim wspaniałym wynikiem tylko potwierdził, że w jego nogach drzemie dużo mocy. Na metę przyjechał po czasie 04:23:20, co dało mu 64 miejsce OPEN oraz 37 w kategorii M3.
Nie dziwi nas świetny występ wyżej wymienionego Jakuba, bo mając za wujka Grzegorza Otfinowskiego nie można nie prezentować tak wysokiego poziomu! Otfin również zaliczył bardzo udany występ i ze świetnym czasem 04:27:23 zajął 84 lokatę OPEN i wręcz otarł się o pudło w kategorii M5, bo zajął 4 miejsce ze stratą zaledwie 1 minuty i 44 sekund!
Swój drugi udany start w życiu odnotował Marek Langiewicz, który tym razem bez przykrych przygód dotarł szczęśliwie do mety i jego godny pochwały czas 04:37:08 pozwolił mu zająć 112 pozycję OPEN oraz 7 w kategorii M5!
Bardzo dobre wyniki odnotowali nasi pozostali zawodnicy na dystansie HELL. Andrzej Młynek z czasem 04:47:23 zamknął pierwszą dziesiątkę zawodników z kategorii M5 oraz zajął 140 miejsce OPEN. Niecałe półtora minuty dłużej jechał Marcin Wróbel, którego czas 04:48:43 ulokował na 146 pozycji OPEN oraz 73 w kategorii M3. A Szymon Opachwykręcił czas 04:51:15, co pozwoliło mu zająć 153 lokatę OPEN oraz 76 w kategorii M3.
Niestety całego dystansu nie przejechał Sebastian Matuszak, któremu mimo wszystko bijemy brawa za wystartowanie i walkę.
3 naszych pozostałych zawodników ustawiło się na linii startu dystansu HARD.
Najszybszą Jas-Kółką na krótszej trasie okazał się Eugeniusz Małyjurek, który swoją sprawną jazdą uzyskał świetny czas 02:12:00, co uplasowało go na 164 miejscu OPEN oraz 11 w kategorii M5.
Niedługo po nim linię mety przekroczył Piotr Szajter. Piotrek przejechał zawody w czasie 02:15:16, dzięki czemu uzyskał 188 rezultat OPEN oraz 54 w kategorii M4.
Trzecim zawodnikiem na trasie HARD był Adam Grzybek, którego licznik na mecie pokazał czas 02:23:07, co dało mu 219 pozycję OPEN oraz 62 w kategorii M4.
Każdy przejechany kilometr, każda wylana kropla potu i każdy najmniejszy wysiłek naszych Jas-Kółek sprawiły, że w klasyfikacji drużynowej zajęliśmy drugi rok z rzędu 3 miejsce, co jest oczywiście ogromnym sukcesem, z którego niesamowicie się cieszymy i chwalimy!
Przede wszystkim składamy gorące i prosto z serca podziękowania dla wszystkich i każdego z osobna za wkład w sukces całej drużyny! Dni takie jak poprzednia sobota będą w naszej pamięci długo, ze względu na kolejne trofeum Angeliki oraz podium całej drużyny, ale także ze względu na wzorową postawę i genialne wyniki pozostałych zawodników! Gratulujemy wszystkim pierwszorzędnego występu na tak prestiżowym i ciężkim wyścigu! Życzymy dalszych sukcesów i fenomenalnych wyników, ciesząc się, że w swoim gronie mamy takich genialnych zawodników i zawodniczki. Jeszcze raz dziękujemy za wymarzone reprezentowanie Klubu na tatrzańskich szosach i mamy nadzieję, że takich pozytywnych emocji będą nam dostarczać niezmiennie do końca sezonu!
Komentarze
Gratulacje dla wszystkich startujących. W tym roku organizacja wyścigu była trudniejsza ze względu na różne ograniczenia wywołane sytuacją w kraju i do końca nie było wiadomo czy wyścig się odbędzie. Zmieniona trasa nie wszystkim przypadła do gustu, na duży plus osobny start dla kobiet które dotychczas ginęły w tłoku i rywalizacja nie była zawsze sprawiedliwa. Pogoda dopisała, pecha na trasie było mało, ukończyliśmy prawie w komplecie, nie było żadnej licznej drużyny z której przynajmniej jeden zawodnik się nie wycofał. Trzecie miejsce zostało wypracowane bardzo piękną walką na trasie, duża w tym zasługa Angeliki która załatwiła przepisanie pakietów na innych zawodników i dzięki temu więcej Jas-Kółek mogło wystartować bo nowy termin nie wszystkim pasował. Takie drobiazgi mają największe znaczenie. Za rok warto znowu się pokazać na tym wyścigu, najlepiej w jak najsilniejszym składzie. Ja ze swojej jazdy nie jestem zadowolony, przygotowywałem się na czerwcowy wyścig, tegoroczny sezon wyglądał jak wyglądał, nie byłem w stanie się należycie przygotować od strony technicznej, zabrakło mi większej ilości treningów grupowych i kontrolnych startów w wyścigach. Dobra forma jaką udało mi się wypracować nie wystarczyła aby powalczyć o coś więcej na tym wyścigu. W końcowej fazie wyścigu odnowiła mi się kontuzja pleców i nie byłem pewny czy w ogóle dojadę do mety. Szersza relacja z wyścigu: Miałem możliwość pojawić się pod Tatrami już w piątek więc ją wykorzystałem. Z domu zapomniałem kilku rzeczy ale nie były one niezbędne podczas wyścigu. Gdy pojechałem sprawdzić nogę i sprzęt to zapomniałem włączyć aktywność w liczniki. Gdy się zorientowałem to było już po ptokach. Wracając stawiłem się po pakiet startowy, trochę czasu ale także nerwów straciłem w biurze zawodów. Formalności załatwione i mogłem wrócić do pensjonatu. Przygotowałem rower, ubranie, jedzenie i picie na sobotę i przystąpiłem do kolejnego punktu programu. Kolejna sprawa to posiłek, nie chciało mi się gotować więc poszedłem do sprawdzonego lokalu na tradycyjne spaghetti. Później jeszcze krótki spacer po Zakopanem i pora na sen. O dziwo przespałem całą noc bez problemów. Rano zjadłem sporą dawkę węglowodanów, w sumie trzy 400 gramowe jogurty i drugie tyle owsianki. Byłem najedzony ale nie oznaczało to zmniejszenia częstotliwości jedzenia na trasie. Nie czułem adrenaliny i presji jaka zwykle mi towarzyszy przed zawodami, to kolejna dziwna i niecodzienna rzecz. Nie chciało mi się wychodzić i maksymalnie przeciągałem ten moment. W końcu musiałem wyjechać trochę podkręcić przed startem. Jakoś się rozgrzałem ale nie było czasu, warunków i głowy na pełną rozgrzewkę. Przysługiwał mi pierwszy sektor startowy, najmniej liczny więc nie martwiłem się o pozycję przed pierwszym podjazdem. W sektorze pojawiłem się 10 minut przed startem. Sprawy organizacyjne trochę się przeciągły i było widać i czuć nerwowość i niektórych zawodników. W końcu nastąpił sygnał do startu. Tym razem start mi wyszedł, od razu się wpiąłem i nie straciłem dystansu, było lekko w górę co mi pasowało. Kilka pozycji straciłem na bruku i fatalnej nawierzchni na dojeździe do głównej drogi. Na starcie ostrym byłem na dobrej pozycji, pierwsze metry Salamandry pokonałem z mocą przekraczającą 500 Wat, dopiero po łuku w prawo moc spadła. Jechałem równo, mocno, na granicy tego co zakładałem, moje miejsce w szeregu zostało zweryfikowane, zwykle wyprzedzałem na takim podjeździe a tym razem nie byłem w stanie. W drugiej połowie podjazdu moja moc spadła, wtedy również zbliżyłem się do 3 innych zawodników a większa grupa była 10 - 15 sekund z przodu. Pierwszy zjazd na trasie był technicznie wymagający, jakoś sobie z nim poradziłem, wiele nie straciłem. W zakręt po którym zaczyna się trudny podjazd wszedłem pewnie i optymalnym torem. Już przed skrętem zmieniłem przełożenia i mogłem skupić się na jak najlepszym pokonaniu podjazdu. Ten podjazd faktycznie poszedł mi najlepiej, mało straciłem do czołówki, odrobiłem kilka sekund do grupy z przodu ale różnica była za duża. Nie przypuszczałem że wyścig skończy się dla mnie w tym momencie po 2 podjeździe na trasie. Początek długiego zjazdu nie wyglądał źle, złapałem koło ale za chwilę już zacząłem tracić dystans. Tempo było mocne, zacząłem przeklinać kompaktową korbę przy której brakowało mi ząbka z tyłu, nie potrafiłem utrzymać kadencji powyżej 100 na dłużej i traciłem coraz więcej. Nie złapałem koła wyprzedzających mnie zawodników, na trudniejszych technicznie odcinkach zjazdu nawet nadrabiałem, to jedyny plus tej sytuacji. Zjazd do Cichego rozpocząłem samotnie, nie miałem motywacji do mocnej i szybkiej jazdy, postanowiłem zaczekać na kolejną grupę. Złapali mnie w połowie drogi od Zoków do ronda. Tam już jakoś to wyglądało i dołączyłem na jakiś czas do grupy. Tempo jak dla mnie było za szybkie, nie jechało mi się komfortowo ale nie poddawałem się. Przejazd przez rondo był nerwowy, udało się bezpiecznie przejechać ale technicznie nie wyglądało to dobrze. Byłem raczej z tyłu i zrobiła się luka, dospawałem dopiero na podjeździe. Gdy okazało się że poprzednia grupa jest w zasięgu wzroku to od razu tempo poszło do góry. Grupa się rozciągła, kilka osób odjechało ale chyba nikt nie został. Dla mnie był to zbyt łatwy podjazd na ataki. Na podjeździe miałem jeszcze nadzieję na niezłą pozycję bo najtrudniejsze podjazdy jeszcze na nas czekały. Prawdziwy dramat rozegrał się na zjeździe do Rogoźnika, gdy tylko droga zaczęła opadać w momencie straciłem dystans, dawałem z siebie niemal wszystko ale nie byłem w stanie nic zrobić. Na krótkim dystansie straciłem kilkanaście sekund a na całym zjeździe minutę. To jest przepaść, moje szanse na cokolwiek w tym wyścigu spadły już prawie do zera. Liczyłem że uda się nadrobić trochę czasu na kolejnych podjazdach. Pierwszy z nich to znana z Podhale Tour Maruszyna. Początek spokojny i trudniejsza końcówka. Jechałem już z taką mocą jaką założyłem przed wyścigiem, na podjeździe dogoniłem ledwie jedną osobę, kilka było bliski ale do grupy z przodu traciłem sporo. Interwałowy odcinek do Skrzypnego nie poszedł mi najlepiej mimo jazdy z wiatrem w plecy. Gdy tylko zrobiło się stromo jechałem znowu mocniej, nawet od tego co zakładałem, pojedyncze osoby jechały wolniej i udało się odrobić kilka pozycji. Dalej nie wyglądało to znów dobrze. Przed bufetem nie umiałem złapać rytmu i przemęczyłem ten krótki podjazd. Złapałem tylko banana, zdążyłem to zjeść w strefie bufetu. Miałem jeszcze jeden pełny bidon i trochę w drugim wiec nie pobierałem dodatkowego, w sumie popełniłem błąd na starcie zabierając dwa bidony, zawsze to 600-700 gram mniej ale nie miało to znaczenia, nie pozwoliłoby to na utrzymanie się w grupie. Na zjeździe z bufetu próbowałem się dobrze ułożyć ale nie było to łatwe, na łuku w prawo nie dobrałem zbyt optymalnej pozycji i musiałem hamować. Na podjeździe w kierunku Bustryku uformowała się grupka i miałem nadzieje na dobrą współprace. Gdy tylko wyszedłem na czoło to od razu zrobiła się luka, nie jechałem wcale mocno ale wydawało się, że jestem silniejszy od innych. Przed wjazdem na drugą rundę jechało mi się ciężko, byłem pewny, że złapałem gumę, zatrzymałem się nawet sprawdzić ale to było złudzenie, na moje szczęście droga jeszcze przez jakiś czas pięła się do góry wiec szybko dojechałem do grupy. Niestety nie na długo, gdy tylko zaczął się zjazd to tempo poszło do góry, po raz kolejny trafiłem na grupę w której ścigano się na zjazdach, w momencie straciłem dystans, nie umiałem się dobrze ułożyć, coś nie grało jak trzeba, nie miałem motywacji dokręcać ale też nie hamowałem. Na około 2 kilometrowym zjeździe odstałem o kilkadziesiąt sekund od grupy, to jest ogromna przepaść. Moja motywacja spadła już do zera, pogodziłem się z kolejną czasówką, blisko było do kolejnego podjazdu który zweryfikował rzeczywistość. Na początku jechałem spokojnie a gdy tylko zrobiło się stromo docisnąłem. Jechałem na granicy tego co założyłem ale czułem, że mogę mocniej. Odległość od mety skutecznie mnie odwiodła od próby podkręcenia tempa, moc jaką generowałem wystarczyła aby wyprzedzić wszystkich co mi uciekli na zjeździe a także dwie inne osoby. Niestety zyskując na podjeździe sporo straciłem na kolejnym zjeździe, trafiłem także na wolniej i gorzej technicznie zjeżdżającego zawodnika i dwa razy musiałem hamować a rozpędzenie roweru przy mojej wadze i pod wiatr to nie była łatwa sprawa. Druga część okrążenia nie bardzo mi pasowała, cały czas góra dół, na podjazdach nie umiałem złapać rytmu a na zjazdach jechałem potwornie wolno. W połowie dystansu nie czułem żadnych oznak kryzysu i nawet przy mocy przekraczającej FTP na podjazdach nie czułem dyskomfortu. Noga podawała nieźle ale co z tego jak została mi walka o TOP 50 na tym wyścigu co przy możliwościach mojego organizmu to wynik poniżej przeciętnego. Gdy robiło się stromiej dociskałem, na wypłaszczeniach popuszczałem zbyt mocno i traciłem cenne sekundy w bardzo prostacki sposób. Na łatwiejszym odcinku przed kończącymi pierwsze okrążenie traciłem nawet do zawodników z ogona dystansu Hard co potwierdza moją dyspozycje na tym wyścigu. Przed Budzem znów jechałem mocniej ale wszyscy których wyprzedzałem byli z dystansu Hard. Na bufet wjeżdżało mi się ciężko, chyba nigdy nie polubię tej ścianki przed Bachledówką. Po raz kolejny biłem się z myślami czy nie zejść z trasy. Wymieniłem bidon na bufecie, wziąłem kolejnego banana i ruszyłem dalej w samotną walkę z przeciwnościami. Motywacji już prawie nie było, początek drugiego okrążenia był bardzo słaby, pierwszy stromy zjazd również. Przed Pitoniówką już czułem lekki ból w plecach, gdy tylko zaczął się podjazd zjadłem kolejnego żela, przy każdym następnym miałem większe problemy, spora cześć opakowania zostawała albo na mnie albo na rowerze, odwykłem od jedzenia żeli ale nie chciałem się męczyć z batonami na wyścigu. Pusty już bidon rzuciłem kibicom domagającym się tego, to nagroda z doping który dodał mi skrzydeł, niepotrzebnie wrzuciłem po raz pierwszy 32 z tyłu bo jechałem wolniej a w nogach sił nie ubyło. Cały podjazd wyglądał słabiej niż pierwszy ale to nic w porównaniu z tym co wydarzyło się później. W żaden sposób nie zmotywowała mnie informacja o 45 miejscu jakie aktualnie zajmowałem. Na zjeździe pojechałem odrobinę lepiej niż za pierwszym razem ale ból w plecach był coraz większy. Próbowałem się rozruszać zmieniając pozycje na rowerze ale to nie pomagało, nogi cały czas pozwalały na trzymanie się założeń ale ból w plechach skutecznie torpedował zapędy. Przed najtrudniejszym fragmentem podjazdu do Czerwiennego już nie wytrzymałem i musiałem się zatrzymać. Chwila postoju zmniejszyła nieco dyskomfort ale nie na długo, przyjąłem magnez zgodnie z planem, na bufecie miałem wziąć tylko banana ale nieco zmodyfikowałem plany. Najpierw musiałem tam dojechać ale trwało to strasznie długo, na podjeździe jechałem dobrym tempem w żaden sposób nie czując spadku mocy w nogach. To potwierdzało dobre przygotowanie fizyczne do tego wyścigu i umiejętny rozkład sił. W sumie mogłem przyśpieszyć ale jeden szczegół mnie blokował, plecy. Największy dramat rozegrał się przed bufetem gdy nie umiałem jechać w żadnej pozycji a ból był tak ogromny, że cudem uniknąłem gleby, jak już się zatrzymałem to musiałem podejść kilkadziesiąt metrów. Nie wiedziałem ile takich sytuacji jeszcze mnie czeka wiec wymieniałem bidon na pełny, zjadłem kolejnego banana. Mijając strefę bufetu zobaczyłem krajobraz jak po wojnie, na drodze był zwyczajny śmietnik, strefa dawno się skończyła a puste butelki dalej się walały po drodze, przez jedną z nich musiałem hamować na zjeździe aby nie najechać i nie wyłożyć się na asfalcie. Robiłem wszytko aby nie zejść z roweru, walczyłem dzielnie z bólem i wciąż byłem w stanie generować 300 Wat na podjeździe czego przed wyścigiem nie zakładałem. Niestety większy ból wrócił wraz z początkiem zjazdu w kierunku Nowego Bystrego. Prezentowałem się tam tak jak za „najlepszych” lat, moja technika była fatalna a prędkość niska. Odcinek w dół do Ratułowa dłużył mi się strasznie, praktycznie nie pedałowałem, straciłem kolejne cenne minuty. W końcu zobaczyłem strzałkę w lewo na ostatni podjazd. Jechałem już tylko aby dotrzeć do mety, gdy tylko docisnąłem to 300 Wat było na budziku. Była mowa o 9 kilometrach podjazdu na koniec, po 2 pojawił się napis 5 kilometrów do mety. Przestałem myśleć o bólu i jechałem swoje do mety, nie był to mój normalny poziom ale było lepiej niż na wcześniejszych kilometrach. Wyprzedziłem nawet dwie osoby ale na metę wpadłem samotnie bez tradycyjnego sprintu. Na mecie miałem bardzo mieszane uczucia, wśród złych wniosków pojawiło się też kilka dobrych, najważniejszy jest taki, że dojechałem do mety, po drugie nie spisałem się gorzej jak rok temu, po trzecie cały czas byłem w stanie generować dobre moce. Sprzęt spisał się na medal. Inne odczucia i wnioski są już niestety złe. Moja jazda w grupie nie wygląda źle, wygląda tragicznie i ze świeczką można szukać osoby z którą w tym elemencie mogę konkurować, wszyscy jeżdżą dużo lepiej, zupełnie nie radze sobie na szybkich i pozornie łatwych odcinkach, tam traciłem zdecydowanie najwięcej. Miałem spore nadzieje na przełamanie i wreszcie dobry wynik na wyścigu ale po raz kolejny nie wyszło, moja cierpliwość jest duża ale jak każda ma swoje granice i już niedługo się skończy, chyba że pogodzę się z faktem, że poziomu przeciętnego nie przeskoczę. Z grubsza patrząc to na trasie straciłem około 10 minut przy niewielkim zysku na podjazdach, słabym dojeździe do rund i bardzo słabej końcówce, wolnych zjazdach i jeździe solo. Odjęcie tego od czasu zmieniłoby zupełnie moje spojrzenie na wyścig. To byłby już dobry wynik przy tej obsadzie. Forma była na pierwszą 20 OPEN a technika na ostatnią 20 OPEN. W czasówkach sobie radze bardzo dobrze, tam widać moje możliwości a na wyścigach nie, nie ma wyników, zawodnik nie może być określany jako dobry. Pomijam już fakt, że wyścigi nie wyglądają jak kiedyś, przyjdzie dzień w którym adrenalina przewyższy zdrowy rozsądek i nawet najlepsze zabezpieczenie trasy nie pomoże. Czas w których wyścigi rozgrywały się na podjazdach minęły już chyba bezpowrotnie, obecnie wyścigi wygrywa się na zjazdach, to nie jest ani bezpieczne ani normalne, żadna nagroda nie jest warta tego co może się wydarzyć na zjeździe gdzie prędkości są coraz większe, w skrajnych przypadkach nawet uszczerbek na zdrowiu nie daje do myślenia. Jak tam ma to wyglądać to ja wole nauczyć się grać w szachy, może tam będę miał więcej szczęścia i będę coś znaczył. Nie jestem w stanie postawić wszystkiego na kolarstwo, może mam inne, gorsze przez niektórych uważane za nienormalne podejście, może powinienem się leczyć ale uważam, że w amatorskim sporcie są rzeczy dużo ważniejsze od wyniku czy nawet podjęcia maksymalnego ryzyka a życie czy zdrowie mamy tylko jedno i czasami jedna zła decyzja może wpłynąć na następne kilka, kilkanaście lat. Ten wyścig po raz kolejny dał mi do zrozumienia, że zamiast przybliżać oddalam się od czołówki, nie jestem w stanie zrobić postępu a jedyną zauważalną i docenianą miarą poziomu są wyniki a te w moim przypadku są podobne lub gorsze niż w poprzednich latach. Musze przemyśleć kilka spraw, można walczyć rok, dwa ale prawie 10 lat walki o poprawę i brak wyraźnych postępów w technice to już jest za dużo nawet dla bardzo cierpliwego zawodnika. Trzeba chyba się pogodzić z rzeczywistością i tym, że dobrego kolarza ze mnie nie będzie. Na razie nie wiem czy będę się dalej ścigał, sporo się ostatnio dzieje i ciężko podjąć odpowiednią decyzję. Nie ma co zwalać niepowodzenia w wyścigu na pandemie bo zawiodła przede wszystkim głowa ale z drugiej strony wygrał zdrowy rozsądek i bezpiecznie dotarłem do mety wiec można powiedzieć, że medal ma dwie strony, jedną dobrą, drugą złą, staram się myśleć pozytywnie ale nie zawsze tak się da. Organizacja tego wyścigu stała na wysokim poziomie. Było kilka niedociągnięć ale na nie Organizator nie miał wpływu. Perfekcyjne zabezpieczenie trasy, bogato wyposażone bufety, wozy serwisowe na trasie, świetny pomiar czasu i sprawnie działające mimo wielu dodatkowych czynności biuro zawodów. Inni mogą brać przykład z Tatra Cycling Events.
Gratulacje dla całej drużyny za świetne wyniki i postawę, BRAWO!!! Piotruś dzięki za obszerną relację, których w ostatnim czasie nikt nie pisze. Dzisiaj trzeba cisnąć wszędzie, na podjazdach, zjazdach czy płaskich. Wszędzie można dużo zyskać i dużo stracić. Piotrek popracuj nad "głową" a zobaczysz że będziesz czerpał więcej radości z jazdy i wyścigów, czego bardzo Ci życzę.
Ładna relacja, fajnie się czyta takie opisy. Ja dziękuję wszystkim, którzy wystartowali w TRR. Każdy walczył jak potrafił, nie zawsze idzie tak, jak człowiek sobie zaplanuje, ale każdy start nas czegoś uczy. Ja startowałem w małej grupie z dziewczynami. Był jeden ogromny plus takiego startu, nie było żadnego tłoku, pierwszy zjazd był komfortowy, tylko na siebie trzeba było uważać. Ale to wszystkie plusy. Pod Butorowy wyjechałem 10 m za Angeliką, niedaleko za Markiem, z czego się trochę zdziwiłem. Angela zaraz na kółko i pogoń, kilka dziewczyn uciekło. Po skręcie na Kule dogonili my Marka, podjazd pod metę i znowu szybka jazda w dół. Jako, że droga zabezpieczona, można było dać z siebie wszystko, co człowiek potrafi. Pierwsze dogoniliśmy drugi raz Marka, potem w polu widzenia zjawił się Otfin. Dojechaliśmy do Niego i z dwoma jeszcze zawodnikami na kole goniliśmy grupkę przed nami. Co prawda mi się nie udało do nich dojechać, ale co mogłem, to zrobiłem. Jak zaczęły się podjazdy, pierwsze Otfin z Markiem, a później Angelika odjechali mi. Od tej pory już praktycznie sam walczyłem z trasą. Doganiałem tylko zawodników z Hart, ale z żadnym nie było żadnej jazdy. Tylko jak dogoniłem z mojej kat. zawodnika, który mi z Angelą odjechał, to pojechałem tak, żeby nie chwycił się na kółko, jak to robił przez 30 pierwszych km. Pierwszy podjazd pod Pitoniówkę przeraził mnie, wydawał mi się taki stromy i trudny, że trochę zwątpiłem w swoje możliwości. Za drugim razem już "znormalniał" ten podjazd. Pod koniec drugiej rundy straciłem jedną pozycję w kat. Chciałem jeszcze o nią powalczyć, ale pod Bustryk zaczął się skurcz i musiałem jechać z wyczuciem. Zjazd z Ząbu pozwolił mi trochę odpocząć, ale kiedy rozpoczął się ostatni podjazd pod metę, znowu odezwały się nogi i to boleśniej niż wcześniej i pierwsze 2 km jechałem tak, żeby nie zejść z roweru, oczywiście nie miałem myśli o zejściu z trasy, bo takie rzeczy nie chodzą mi po głowie, choćby ostatni, to dojdę do mety. Jak zaczął się "łatwiejszy" odcinek do mety, myślałem, że już pójdzie szybko. Górki widać nie bardzo było, a prędkość rzędu 15 km/h. Dopiero jak spojrzałem na %, to wyświetlało mi się 5-8%. Zaraz przypomniał mi się początek wyścigu, kiedy jechaliśmy odwrotnie i prędkości rzędu 60 km/h nie wzięły się znikąd. Dojechałem do mety, później na dół do Kościeliska. Tam dość długie wyczekiwanie na dekoracje, szczególnie tej "naszej" drużynówki. Z początku średnio byłem zadowolony z wyniku, ale jak się trochę uważniej przyjrzałem, to wrócił mi humor. Cała drużyna pojechała na medal. Jeszcze chciałbym podziękować naszym kibicom na trasie, było czuć Wasze wsparcie, co prawda człowiek nie miał sił, żeby na bieżąco podziękować, ale widzieliśmy i czuliśmy doping. Z wyścigu jeszcze po tygodniu zadowolenie na mojej twarzy się pojawiło. Otóż prawie nigdy nie podobam się sobie na zdjęciu, ale z TRR mam jedno, którym będę się chwalił. Po wyścigu wieczorem u Pani Zosi odbył się rozjazd. Tam już wszyscy byli zadowoleni i szczęśliwi. Dzięki za wyścig, za późniejszą atmosferę po wyścigu, a Irce i Małemu za towarzystwo do środy. Hej!
Gratulację dla Was, jest to jeden z trudniejszych wyscigów jakie znam. Samo dojechanie do mety jest sukcesem. Niestety w tym roku nie mogłem startować, ale myslę ,że w następnym też dołożę cegiełkę do sukcesu drużynowego. Brawa dla Was !!!!
Na początku chciałbym wszystkim startującym pogratulować walki, a wszystkim których spotkałem w Tatrach podziękować za wspaniałą drużynową atmosferę. Tegoroczy TTR 2020 był moją drugą edycją w której wziąłem udział. Po poprzednim roku miałem w Tatrach nierozliczone rachunki na dystansie HELL, więc miałem dużą motywację aby w tym roku ukończyć wyścig. Niestety przygotowania do wyścigu nie przebiegły tak jakbym chciał, przez co moje morale nie było zbyt wysokie, mimo teoretycznie prostszej trasy miałem pewne obawy co do mojego występu. Na szczęście w tym roku nie popełniłem błędu i tym razem zabrałem moich Ukochanych Kibiców na trasę, przez co wiedziałem, że na każdym kółku będę miał dodatkowy zastrzyk motywacji aby przeć do przodu. Plan taktyczny zakładał aby pierwszy podjazd pojechać bardzo mocno i dobrze się ustawić w stawce zawodników, a później nie podpalając się, jechać swoje powoli do mety. Salamandrę podjechałem w mocnym tempie, na szczycie będąc w 8 osobowej grupie, na zjazdach tempo było niesamowicie mocne i na rzęsach próbowałem trzymać koło. Na szczęście na zjeździe z Zoków złapałem swoje normalne czucie roweru i na dalszej części dojazdówki na pętlę mogłem spokojnie przeczekać w grupce. W momencie zbliżania się do początku podjazdu na Wierch Domański pojawiła się przed nami grupka, więc tempo naszej ekipy gwałtownie wzrosło, odpuściłem wiedziony doświadczeniem z zeszłego roku, że najlepsze przed nami postanowiłem jechać swoje. Na podjeździe pod Maruszynę "stałem" się częścią około 25 osobowej grupy i poczułem, że zadomowię się w niej na dłużej ;) Na podjazdach starałem się trzymać w czubie i kontrolować sytuację nie nadwątlając zbytnio sił. W dużym skrócie sytuacja na II rundach się powtarzała, na podjazdach odjeżdżaliśmy w 4-6, a na zjazdach po Pitońówce peletonik nas dochodził. Na ostatnim podjeździe z Bystrego na Maruszynę, widząc, że grupa się "wiezie" postanowiłem podkręcić tempo i finalnie oderwaliśmy się w 4, szybka wymiana zdań, i zaczeliśmy wspólnie pracować aby reszta maruderów nas znów nie doszła. Na ostatnim podjeździe pod Bustryk czując, że moi towarzysze chyba nie bardzo się czują dyktowałem cały czas mocne, równe tempo, dociągając do ostatniego zjadu przed finałowym podjazdem. Plan na końcówkę który uszyłem naprędce zakładał, oddanie inicjatywy kolegom z "ucieczki" na zjeździe, a później próbę odjazdu na finałowym fragmencie stromizny ostatniego podjazdu. Po drodze zebraliśmy jeszcze dwóch zawodników, ale niestety współpraca się skończyła, jednego bolały plecy po operacji, drugi miał dzień wcześniej wesele itp. itd. ja za to miałem ochotę dojechać przed nimi ;) Po skręcie w lewo moim oczom ukazała się ścianka podjazdu- myślę sobie prościzna, 2km sztajfy, a później po płaskim do mety (przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy auta dzień wcześniej na mini rekonesansie :D) Niesiony ułańską fantazją, po 10 metrach podjazdu, zapominając o "uszytej" wcześniej taktyce wykonałem swój "THE MOVE" w stylu Lanca A. z najlepszych lat, o dziwo niesiony adrenalina pełzłem ku mecie nie czując bólu w nogach, na moje szczęście nikt nie utrzymał koła, i po dojeździe do wypłaszczenia musiałem już tylko kontrolować przewagę. Droga do mety nie okazała się finalnie taka "płaska", ale przewaga nad goniącymi zawodnikami nie malała, więc do mety dotarłem niezagrożony, mijając po drodze jeszcze dwóch zawodników. Przejeżdżając linię mety czułem olbrzymią radość, i nieznane mi dotąd uczucie samozadowolenia :) Wpadłem w objęcia moich Najbliższych i mogłem już tylko cieszyć się z ukończenia wyścigu. Mimo, że finalnie walczyłem o miejsca w przedziale 64-80, jestem bardzo zadowolony z mojego startu, ponieważ pierwszy raz w życiu czułem, że się ścigam a nie walczę tylko o przetrwanie i dojazd do mety. Wszystko ułożyło sie tego dnia wzorowo, a widok mojej Rodziny na pętlach i mecie wlał w moje żyły hektolitry pozytywnej energii. Jeszcze raz Gratuluję Drużynie świetnego występu :)